niedziela, 17 listopada 2019

Maraton Kampinoski 16 Listopada 2019

Zawsze chciałem, żeby mój pierwszy start w maratonie był wyjątkowy. Żeby to nie było po prostu przeklepanie 42km, ale żeby płynęła z tego dodatkowa frajda obcowania z przyrodą, najlepiej nieokiełznaną.

Przez lata siedział mi w głowie Hardangervidda Marathon - norweski sentyment, góry i fiordy. Natomiast z 3-latkiem w domu i wymagającą pracą okazało się, że logistyka jest dość karkołomna. Dlatego stanęło na tym, aby to nie był bieg uliczny, ale możliwie blisko domu. Maraton Kampinoski spełniał wymagania.

Pogoda dopisała - ok. 10st., lekki wiatr nieodczuwalny w lesie. Słońce momentami wychodzące zza chmur tworzące niesamowite, miękkie światło sączące się przez jesienne liście.

Parkowanie samochodu bezproblemowe, chwila czekania w kolejce po pakiet - sądząc po podsłuchanych rozmowach większość uczestników to raczej trailowi koneserzy. Atmosfera luźna, wyglądało na to, że dla dużej części osób to nie był raczej najważniejszy start sezonu.
Krótka rozgrzewka, ledwo wyrobiłem się na start :)



Odliczanie i wio! Początkowo tempo 5:20 przez pierwsze kilometry. Jak cudownie jest mieć miejsce przed sobą i z boków! Coś co jest zmorą dużych biegów (np. 0,5m miejsca z przodu podczas Półmaratonu Warszawskiego to luksus), tu z tym nie ma problemu. Miękkie podłoże, ale bez błota. Standard kampinoski czyli sporo piachu po drodze - często trzeba było wybierać skrajny bok drogi, żeby się nie kopać.

Pierwsze kilometry spokojnie, do pierwszego PK przy Palmirach. Potem chwila asfaltu i dalej w las. Na kolejnych kilometrach powoli zaczęła dopadać mnie tak lubiana biego-faza - myśli płyną własnymi torami, drzewa szumią, słychać śpiew ptaków. Bosko.

Po około 1:15 w ruch pierwszy żel. Tyle się nasłuchałem o słynnej maratońskiej ścianie - monstrualny kryzys, upadek w czeluscie piekielne... Według mojej teorii to nic innego jak efekt nieodpowiedniego odżywiania podczas wysiłku. No ale teorię trzeba sprawdzić na własnej skórze - napieram.

Od około 17km zaczyna się trochę dłużyć, garmin pokazuje lekki spadek tempa (ok. 5:40). Teoretycznie jest spory zapas mocy (tydzień wcześniej półmaraton po lesie zrobiłem ze średnim tempem 5:08). Do półmetka docieram z czasem 1:57.

Trzecia dycha to głównie przejrzysty las sosnowy i sporo pod górę i w dół (jeden kolega co mnie wyprzedzał psioczył na czym świat stoi, że cały czas mamy pod górkę...). Tempo sukcesywnie spada (poniżej 6:00 i coraz wolniej) - wychodzi brak dłuższych wybiegań. Toczę się powoli w kierunku Pociechy. Wpadam na drogę do Truskawia i gdzieś w tym rejonie garmin gubi sygnał GPS (ostatnie tempo ok. 7:00). Na ostatnim PK (teoretycznie 37km) uzupełniam wodę i dalej człapię.

Celem na ten bieg było ukończenie zawodów poniżej 4h - teraz celuję raczej w 4h 10min. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale dwóch z nich udało mi się śmignąć dalej na podbiegu (oni marszem ja truchtem). Minęli mnie znowu po jakimś kilometrze.

Już wiem, że dam radę ukończyć zawody, że żadnej ściany dziś nie będzie i kolana wytrzymają. Tylko jeszcze trochę cierpliwości. Na 2km przed metą kolejny zawodnik mnie wyprzedza, ale rzuca ważkie „już niedaleko, OGIEŃ Z DUPY!”. Tym samym poderwał mnie do ostatniego wysiłku i rzucam się do przodu. Rzężę jak stara lokomotywa, pewnie wyglądam jak paralityk z koszmaru, ale wyprzedzam 4 osoby i wpadam na metę z czasem 4:03:50. Lekko gorzej niż plan, ale w sumie jestem z siebie zadowolony. Na mecie czekają Monika z Młodym, czyli najlepszy komitet powitalny :)

Ostatecznie 33 miejsce na 121 uczestników. Zawody szczerze polecam - organizacja taka jaka powinna być, miejsce i trasa super, jeszcze jak pogoda dopisuje - recepta na dobrze spędzony dzień. Do zobaczenia za rok!